MGŁA cz.8 - Wojciech Kopciński  

 

 

 

 

 

 

Część VIII

Niewidzialny Niszczyciel co jakiś czas wpadał nocami do pomieszczenia obok kuchni, w którym bardziej i mniej uzdolnieni pacjenci wypełniali wolny czas lepieniem i wypalaniem różnych glinianych form, by zapełnić zawsze czystą podłogę skorupami tego, co rozbił. Każda jego nowa akcja odbijała się głośnym echem po całej klinice. W końcu, by przerwać jego wandalizm, wszyscy zaczęli wszystkich podejrzewać, a pracownia została zamknięta. Jeśli pacjent chciał relaksować się babraniem w glinie, musiał iść po klucz do odpowiedzialnego za pracownię i wpisać się do zeszytu, co było równoznacznym z wzięciem odpowiedzialności za ewentualne zniszczenia.

Pacjenci, jak to pacjenci, czasami też musieli zrobić siusiu lub wypalić w samotności papierosa. Na takie właśnie chwile tylko czekał Nieuchwytny Niszczyciel, który zmienił, dzięki wprowadzonym środkom ostrożności, swoją technikę rozprawy ze sztuką uzależnionych, bowiem przestał niszczyć wszystko, jak popadnie, a zaczął wybierać dzieła najszkaradniejsze, które prawdopodobnie rozgniatał butami na podłodze. Któregoś dnia pojawiła się na półce w ceramicznej pracowni rzeźba Poety i wandalizm ustał. Była to kompozycja ze szkła i wypalanej gliny, nazwana przez niego Różą . Być może Nieuchwytny Niszczyciel zachwycił się tą pracą, a być może to właśnie Poeta przestał eliminować prace swoich konkurentów.

Geniusz Pijaństwa był wyjątkowym pacjentem. Rozmawiał od początku ze wszystkimi nic nie ukrywając ani nie grając innego, niż był. Polubiłem go bardzo od pierwszego z nim spotkania. Trafił do kliniki zupełnie przypadkowo. Lekarz, do którego się zgłosił, by przepisał mu jakieś środki na napadające go coraz częściej bóle żołądka, zrobił mu wszystkie badania i nakazał mu natychmiast jechać do kliniki, bo w przeciwnym razie nie będzie miał szans na dożycie końca następnego roku. Geniusz Pijaństwa wypijał przez dziesięć lat codziennie skrzynkę piwa i trzy czwarte litra czystej wódki. Nigdy nie pił ani kropli więcej, ani mniej. Jak mówił, każdego nowego dnia musiał dojść do swojego poziomu lustra wypijanym alkoholem, by funkcjonować jak normalny człowiek. Miał żonę, zupełnie normalne i zdolne dzieci i był kierownikiem jakiegoś działu w fabryce. Wszyscy wiedzieli o jego słabości, ale ponieważ nigdy nie widzieli go pijanym, przymykali na nią oczy. W tym stanie Geniusz Pijaństwa stanął do telewizyjnego konkursu geograficznego, który wygrał zarabiając masę pieniędzy. Od chwili, kiedy opowiedział mi swoją historię, zacząłem go baczniej obserwować niż innych pacjentów, bo żaden z nas nie rodził się na nowo w tak piękny sposób. Doskonale zdawałem sobie sprawę, co znaczyła w jego przypadku zupełna abstynencja, zaznaczona drżeniem rąk, ogólnym wewnętrznym podenerwowaniem i kłopotami z jasnym formułowaniem swoich myśli. To były tylko zewnętrzne oznaki piekła, które z pewnością ogarnęło całe jego wnętrze. Jednak mijały dni, Geniusz Pijaństwa zachowywał się nienagannie i po trzech tygodniach stał się zupełnie normalnym. To właśnie on najgłębiej z nas wszystkich zrozumiał sens naszego pobytu na Górze, który wyartykułował napisanym przez siebie wierszem, czytając go publicznie na jubileuszu kliniki.

Homik lubił zabierać mnie na długie spacery, podczas których robił wiele odpoczynków na wypalenie swojej ulubionej fajki. Mieszkał gdzieś w Alpach pod szwajcarską granicą, był policjantem, a dorabiał, jak wszyscy jego sąsiedzi, pędząc legalnie wódkę. Oczywiście ta szlachetna czynność interesowała mnie najbardziej i niebiańsko ośnieżone drzewa z każdym nowym spacerem poznawały coraz więcej tajników tej technologii. Niemieckie prawo pozwala na wyrób własnej wódki w określonych przez urzędników ilościach. W dniu pędzenia do domu Homika przychodził kontroler, który śledził cały proces i notował wszystko na przeznaczonych do tego urzędniczych blankietach. Większość wyprodukowanej wódki była przeznaczona na sprzedaż, a niewielka jej część do własnego spożycia i właśnie tę część Homik zawsze ukrywał jak najstaranniej przed własną żoną, w najprzeróżniejszych skrytkach, które niestety, w dniu kiedy jej mąż zaczynał konsumować swoje wyroby, zawsze umiała znaleźć bezbłędnie. Po kilku przegranych bitwach Homik postanowił schować buteleczki w miejscu, do którego jego mądra żona nigdy nie będzie miała dostępu. Wypił więc tylko tyle, by rozjaśnić jak najlepiej swój skacowany mózg, stanął na środku swojej ogromnej stodoły i podniósł głowę. Nad nią zobaczył leżącą na belkach podtrzymujących dach szeroką na trzydzieści centymetrów deskę, na której z pewnością mogłyby się zmieścić ogromne ilości wódki.

- Znalazłem nareszcie moje miejsce na tej ziemi - pomyślał i przyniósł drabinę.
Wszedł na nią, przeszedł po desce kilkanaście kroków i spojrzał na podłogę stodoły. Bardzo zakręciło mu się w głowie. Wrócił do normalnego stanu po wypiciu kilku łyków z butelki, którą miał też i na takie przypadki w kieszeni, i odważnie doszedł do końca deski. Tego dnia wszedł jeszcze na drabinę kilkanaście razy. Kiedy stanął ponownie na podłodze, zaczął szukać miejsc, z których chciał zobaczyć butelki stojące na desce, ale ich nie znalazł. Wypił spokojnie ostatnią butelkę wódki, którą zostawił sobie właśnie na tę chwilę, na chwilę swojego zwycięstwa nad żoną, i zasnął snem sprawiedliwego. Kiedy wytrzeźwiał i wszedł do kuchni, zobaczył tam na stole wszystkie butelki z deski i w jednej chwili Homik postanowił iść do lekarza i raz na zawsze skończyć z piciem.

Berlińczyk zachowywał się jak warszawski cwaniak, ale pod swoją czaszką nie miał zbyt wiele szarych komórek i dlatego Owczarz zaprosił go do swojego stołu idiotów. Poza Chopinem nie spotkałem w klinice uzależnionego tak bardzo niezadowolonego ze wszystkiego, co go otaczało. Okazywał wszystkim pogardę adresem swojego zamieszkania. Trochę spuścił z tonu dopiero wtedy, gdy wyszło na jaw, że urodził się i mieszka we wschodnim Berlinie. Jak twierdził, nie był alkoholikiem i w klinice pojawił się przypadkiem, bo przed okresowymi badaniami pił przez kilka dni i nie lubiący go lekarz zrobił z niego pijaka. W jednym miał rację, jak nie pić, gdy ma się dwadzieścia parę lat. Swoich kolegów i koleżanki spotyka się tylko w barach, knajpach, na dyskotekach, na których niepijący jest tylko trędowatym. Zapytałem go kiedyś, czy brał twarde narkotyki, ale nie raczył mi odpowiedzieć.

Wszystkim opowiadał o swoich pingpongowych umiejętnościach i na początku nawet wygrał kilka meczy z nienajgorszymi odbijaczami piłeczek z kliniki. W końcu i mnie zaproponował walkę. Na rozgrzewce wszystkie piłki odbijał trzymając lewą rękę w kieszeni spodni. Psułem je specjalnie, by jeszcze bardziej upewnić go w jego pewności siebie. Rzuconą wreszcie piłkę o prawo do serwowania zepsułem w dziecinny sposób. Berlińczyk pewien wygranej prawie do zera, zaserwował jako pierwszy. Odbiłem piłeczkę tak szybko, że ten zarozumialec nie zdążył nawet wyciągnąć w jej kierunku swojej rakietki. Uśmiechnąłem się i powiedziałem:

- Przypadek.

Przy stanie 15 do 0 Berlińczyk wyjął rękę z kieszeni, ale jakoś bez przekonania. Po haniebnie przegranym przez niego meczu, zaproponowałem mu rewanż, ale odmówił. Nie wiem, kiedy dotarła do niego wysokość przegranej, bo wychodząc z sali sportowej miał oczy pełne kompletnego niezrozumienia tego, co się stało. Ślązak zaproponował mu następnego dnia mecz, ale Berlińczyk przestał wykazywać jakiekolwiek zainteresowanie tym tak dobrze opanowanym przez niego sportem.

Robiego do kliniki przysłał jakiś niezdolny niemiecki lekarz. Miał ogromne kłopoty z chodzeniem i pewnie każdy krok sprawiał mu ogromny ból. Być może właśnie tą swoją ułomnością bardzo szybko zdobył sympatię całej kliniki. Był Polakiem i każdy z pacjentów mógł w jego obecności czuć się, mimo swojego uzależnienia, zupełnie zdrowym człowiekiem. Także i ja bardzo zbliżyłem się do niego, mimo że nigdy nie poszedł ze mną na spacer. Rozmawialiśmy często po polsku paląc papierosy w miejscach do tego przeznaczonych.

Robi miał ogromne długi. Jego brat otworzył sklep w Polsce, oczywiście za pieniądze z niemieckiego banku, które dla niego pożyczył Robi. Sklep nie funkcjonował jednak, jak należy i Robi musiał wziąć następną pożyczkę. Oddział kolei, w którym pracował, został sprywatyzowany i on, jako obcokrajowiec, pierwszy miał stracić pracę. Broniąc się, poszedł do lekarza, a ten uznał, że jego kłopoty z chodzeniem wywołuje kilka wypitych przez niego codziennie piw i zrobił z niego alkoholika, przysyłając go na Górę. Chorobowe, które zaczął otrzymywać, nie wystarczało mu na opłacenie czynszu i rat z odsetkami i Robi coraz częściej musiał czytać listy z niemieckich banków. Jego sytuacja zaczęła być beznadziejna, mimo to ani na chwilę nie stracił nic ze swej pogody ducha. Poradziłem mu, by o wszystkim opowiedział szczerze swoim niemieckim kolegom. Homik, z którym mieszkał Robi, napisał wspaniałe listy do niemieckich banków, którymi na jakiś czas odsunął nadchodzącą katastrofę, a Geniusz Pijaństwa powiedział mu, jak powinien rozmawiać z opiekunem socjalnym, który dwukrotnie przyjechał na Górę. Jestem przekonany, że Szef Kliniki doskonale zdawał sobie sprawę z błędnej diagnozy lekarza i finansowych kłopotów Robiego, ale nie odesłał go do domu, bo za każdego pacjenta ubezpieczenie płaciło ogromne pieniądze. Być może nie mógł tego uczynić, bo przecież bardzo wielu uzależnionych uważa się za zupełnie zdrowych i dopiero po czteromiesięcznej kuracji można w miarę obiektywnie wyrokować o ich przyszłości i przeszłości.

Wszyscy mówili o nim Polak, choć był on najprawdziwszym Niemcem. W Polsce spędził tylko dziewięć lat i dlatego prawie zapomniał poznany w dzieciństwie język, jednak nieliczne znane mu polskie słowa wypowiadał ze znakomitym akcentem. Niemcy traktowali go z dystansem, a ja nie bardzo miałem o czym z nim rozmawiać, bo był najbardziej zamkniętym ze wszystkich znanych mi pacjentów. Na swoją prośbę przedłużył swój pobyt w klinice do sześciu miesięcy, by raz na zawsze, jak to powiedział wszem i wobec, skończyć z nałogiem. Na jego prośbę pozostawiono go też w starym budynku, w którym otrzymał jedyny jednoosobowy pokój. Od początku podejrzewałem, że kłamie i prowadzi swoją własną grę, wyprowadzając na zimno wszystkich w pole, ale nikt nigdy nie mógł znaleźć przeciwko niemu dowodów, aż do chwili, gdy Ślązak zobaczył go zjeżdżającego leśną dróżką na najlepszym rowerze do miasta, którego kradzież wieczorem na stołówce ogłosił Żołnierz. Poprosiłem Ślązaka, by nie mieszał się do spraw, które Niemcy powinni załatwić między sobą. Jak się później okazało, z pralni zniknęły drogie swetry, firmowe spodnie i podkoszulki, co zdarzyło się za mojej bytności w klinice po raz pierwszy. Nieuchwytny Pijak, bo co do tego nie miałem już żadnych wątpliwości, wyjechał następnego dnia po kradzieży roweru, który, jak przypuszczam, nadał bagażem na swój domowy adres na stacji kolejowej u podnóża Góry. Podejrzewam, że wszyscy pacjenci i personel po jego wyjeździe poznali prawdę, ale nie mieli dowodów, których na moją prośbę nie dostarczył im Ślązak, a bez nich w demokratycznym państwie zarzucić nie można nikomu nic.

Mefisto jedząc niewyobrażalne ilości klinicznego jedzenia, prawie po każdym spożytym kęsie mówił bardzo głośno:

- Wspaniałe, co za wspaniałe jedzenie.

Bawił tym prawie całą stołówkę. Sprawiał wrażenie człowieka, który nigdy w życiu nie jadł nic lepszego. Jego zupełnie łysa głowa i małe oczy pod ogromnymi brwiami mogły w każdym obudzić strach. Był urzędnikiem celnym i do kliniki został skierowany przez swoich zwierzchników po raz drugi. Jestem pewien, że nie wytrzymali oni jego zachwytów nad wszystkimi zjadanymi przez niego posiłkami i dlatego przysłali go na egzamin poprawkowy na Górę. Po kilku dniach wszyscy mieli dość jego pojedzeniowych zdań i po pierwszym przez niego spożytym kęsie zaczynali głośno chichotać, by zagłuszyć jego codzienne zachwyty. Nigdy się z niego nie śmiałem, bo przeczuwałem, że i on z premedytacją struga wariata. Był z pewnością alkoholikiem bez szans na wyzdrowienie, bo jak przypuszczam, mówiąc o jedzeniu mówił o alkoholu, którego z pewnością wypił w swoim życiu o wiele więcej niż ja. Chwilami widziałem w jego oczach zupełnie nieznaną mi jego wrażliwość, którą ukrywał starannie przed wszystkimi pacjentami.

Nie należał on do naszej grupy i spotykać go mogłem tylko przy posiłkach i przy naszym stole, dopóki Owczarz nie zaprosił go do stołu idiotów, co nie pozwoliło mi zbliżyć się do niego i poznać jego prawdę tak, jak tego pragnąłem. Mefisto po okresie kwarantanny w starym budynku zamieszkał w jednym pokoju razem ze Ślązakiem i dzięki temu czasami mogłem z nim porozmawiać, bez obecności naśmiewających się z niego pacjentów. Jak się okazało, cały wolny czas Mefisto spędzał na malowaniu akwarel. Niektóre z nich wisiały na ścianie pokoju, a inne leżały w kartonowych teczkach, w oczekiwaniu na wysyłkę do klientów, którzy je zamówili. Wszystkie były znakomicie namalowane. Najbardziej zaskoczył mnie dobór kolorów tak bardzo rożny od szaleństw Kokaheroina i rozwagi Rzeźbiarza Seksu. Nie zapytałem Mefista, ile bierze za swoje obrazy, bo z pewnością nie płacił za nie podatku i jako celnik uznałby takie pytanie za zbyt bezczelne.

Also był najsympatyczniejszym pacjentem, jakiego udało mi się poznać na Górze. Codziennie przed każdym wejściem do jadalni, ustawialiśmy się w kolejce w oczekiwaniu na jej otworzenie i codziennie sekundę przed wyznaczonym czasem rozpoczęcia jedzenia Also mówił głośno:
- Also.

Czasami cicho podpowiadałem mu tak bardzo przez niego ulubione słowo, co zawsze wywoływało w nim serdeczny śmiech i opóźniało wypowiedzenie przez niego tych trzech tak ważnych liter.

Być może moje podpowiedzi były przyczyną zaproszenia mnie przez niego na wspólną wycieczkę na narty. Tempo, które nadał na początku naszego wspólnego biegu, omal nie przyprawiło mnie o zawał serca. Zacisnąłem zęby i jak każdy Polak postanowiłem raczej umrzeć, niż okazać swoją słabość. Kiedy Also zatrzymał się przy leśnym wypoczynkowym domku, otoczonym drewnianymi rzeźbami autorstwa Trenera Międzynarodowego, byłem tak bardzo bez sił, że omal nie upadłem na ziemię. Also podtrzymał mnie i poczęstował papierosem, co było wydarzeniem niezwykłym.

- Nie przejmuj się - powiedział i po chwili dodał: - Nie myśl sobie, że tylko piłem w swoim życiu, bieganie na nartach jest moją największą po alkoholu pasją. Jesteś pierwszym z pacjentów, który tu dobiegł bez odpoczynku, dotrzymując mi tempa. Jesteś więc twardym facetem i być może jakoś sobie poradzisz po zakończeniu kuracji. Spojrzałem na niego pełen wdzięczności za ten jego ludzki odruch, ale on odwrócił wzrok, jakby nie wierząc w jakąkolwiek szansę na lepsze życie któregokolwiek z nas.

Długi był oficerem NATO. Spotykałem go dość często w saunie. Miał ogromna klasę, co zwróciło moją na niego uwagę już pierwszego dnia mojego pobytu na Górze. Długi nigdy nie pchał się, jak prawie wszyscy, by zająć jak najlepsze miejsce w kolejce do jadalni, czego i ja nie czyniłem również, choć jak każdy wiedziałem, że im lepsze miejsce, tym lepsze jedzenie na talerzu. Do stołu ustawionego na środku jadalni podchodziliśmy kolejno i oczywiście ci pierwsi nakładali sobie jak najwięcej najlepszych potraw, pozostawiając dla pozostałych tylko te gorsze. W klinice nie było dokładek, tak więc kolejkowe delikatne przepychanki stały się codziennością. Przypuszczam, że taki sposób serwowania jedzenia był tak samo jak wszystko inne częścią programu leczenia uzależnionych, bo przecież my umiemy walczyć tylko o używki i nic innego nas nie interesuje. Pewnie w ten sposób Szef Kliniki chciał nas pobudzić do walki, która dotąd była nam obojętna.

Z własnego doświadczenia wiedziałem, że rezygnacja z walki z codziennymi przeciwnościami losu jest początkiem śmierci każdego z nas, ale jakoś nigdy, tak samo jak Długi, nie przyłączyłem się do tych przepychanek, wolałem obserwować je, tak samo ja on. Czasami Długi stawał obok mnie i zaczynał pytać o moje samopoczucie w tak bardzo obcym mi środowisku. Nasze rozmowy odbywały się jednak przy innych pacjentach oczekujących w kolejce i dlatego były tylko wymianą uprzejmych zdań. Do sedna sprawy dotarliśmy dopiero w saunie. Czasami mieliśmy szczęście mogąc korzystać z jej dobrodziejstw tylko we dwóch. W takich chwilach Długi zaczynał mi opowiadać o swoim pijackim życiu. Po kilku takich spotkaniach zrozumiałem, że nasze uzależnienia mają taki sam przebieg, a nasza wrażliwość na otaczający nas świat czyni nasze życie nie do zniesienia.

Badania wątroby Długiego wykazały przerażające wartości. Nawet po kilku tygodniach jego przymusowej abstynencji na Górze, były one kilkanaście razy wyższe niż u normalnego człowieka. Nie wiem, czy w pełni zdawał on sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, bo opowiadając mi o swoich planach na przyszłość, podniecał się jak małolat. Kiedy zobaczyłem jego żonę, aż do bólu zrozumiałem jego samotność. Angielskie zimno biło z każdego jej ruchu, a uśmiech nigdy nie chciał pojawić się na jej twarzy. Po jej wyjeździe Długi przestał na jakiś czas przychodzić do sauny. Być może nie chciał ze mną o niej rozmawiać, a być może, co było prawdopodobniejszym, jego żona przyjechała wyłącznie po to, by napisał testament.

Doktorek przyjechał dwa tygodnie przed zakończeniem mojego dyżuru w jadalni. Otrzymał pracę w kuchni, z czego był bardzo zadowolony, bo w niewielu miejscach Niemiec zmywając można było usłyszeć dowcipy Owczarza. Małe okulary na bardzo inteligentnej i serdecznej dla wszystkich twarzy nadawały mu wygląd prawdziwego intelektualisty. Jego cichy śmiech docierał do mnie nawet w chwili, kiedy Owczarz rozpoczynał swoim monotonnym głosem opowiadanie następnego dowcipu. Był z pewnością królem alkoholików, umiejącym się znaleźć w każdej sytuacji, bez względu na wypitą ilość różnej mocy trunków. Przypuszczam, że przyjechał na Górę, by trochę odpocząć od codziennego picia w samotności. Skierowano go tu po raz drugi i, jak mi powiedział, ostatni.

Bardzo chciałem trochę się od niego dowiedzieć o nim samym, ale on był tak wdzięcznym słuchaczem, że w każdej rozmowie swoim milczeniem i spojrzeniem zmuszał mnie do mojej opowieści o mnie samym. Nie wiem nawet, kim był z zawodu, bo przedstawiał się cicho i prawie żadne z jego słów nie dotarło do wielu z nas, siedzących przy innym niż on stoliku. Zresztą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, bo wiem, że gdyby przyznawano za picie alkoholikom nagrody Nobla, Doktorek byłby najpewniejszym kandydatem do jej zdobycia. Kiedy inni opowiadali o swoich problemach z nałogiem i o ilości codziennie wypijanego alkoholu, patrzył na nich jak na idiotów, bo jak mi kiedyś powiedział, dla niego picie było i będzie wyłącznie sztuką życia, a potem dodał:

- Jedni żyją, nie wiedząc po co, i nie piją, inni żyją, nie wiedząc po co, i piją, a jeszcze inni żyją, wiedząc po co, i piją. Ci pierwsi i drudzy to normalni, ci trzeci są chorzy według tych pierwszych i drugich. Człowiek osądza człowieka, jakby był Bogiem. Ty chciałeś się zapić, bo nie wiesz, jak żyć, ja piję, bo wiem, jak żyć. Wszyscy patrzymy na życie i innych z różnych perspektyw, ale powiedz mi, która z nich jest prawdziwa.

Na Popalacza doniósł Nieuchwytny Pijak. Narkomanom było w klinice łatwiej ukrywać swoje nawroty choroby, bo badanie moczu było o wiele droższe od dmuchania w alkomat. Alkoholikom podawano ten przyrząd niezwykle często, ale badanie moczu to dodatkowe koszta i Szef Kliniki, by je ograniczyć, postawił na donosicieli. Nieuchwytny Pijak, ukrywając swoje popijanie na Górze, wpadł na wspaniały pomysł, na który niestety nabrał się cały personel. Popalacz, młody żołnierz, jak każdy z ludzi musiał komuś opowiedzieć o swoim grzechu, jakim według niego było wypalenie w klinice marihuany. Niestety wybrał dla swojej spowiedzi współmieszkańca z czasu kwarantanny, Nieuchwytnego Pijaka, a ten natychmiast wykorzystał swoją szansę i doniósł. Wykalkulował, że jako osoba współpracująca z personelem kliniki, będzie poza wszystkimi podejrzeniami, co pozwoli mu na opróżnianie bez zagrożeń jego ulubionych butelek koniaku i brandy. Nie pomylił się, postawiono na niego tak samo, jak na każdego donosiciela. Mądry Szef Kliniki nie odesłał natychmiast Podpalacza do domu i dał mu jeszcze jedną szansę, warunkowo zatrzymując go na dalszą kurację na Górze. Wszystko wydarzyło się przed moim przyjazdem do kliniki i pewnie dlatego na początku mojej tam bytności Niemcy myśleli i mówili o mnie nie najlepiej, bo przecież dla nich byłem takim samym Polakiem, jak Nieuchwytny Pijak. Podpalacz opowiedział mi o donosie dopiero w drugim miesiącu mojej kuracji, co było wyrazem akceptacji mojej osoby przez większość pacjentów. Od tej chwili już nigdy nie cichły rozmowy, kiedy wchodziłem nieoczekiwany przez nikogo w miejsca, gdzie zbierali się pacjenci.

Samochodziarz przywiózł do kliniki grę samochodową, w którą w każdej wolnej chwili grał w sali telewizyjnej. Musiał to oczywiście robić w tajemnicy, bo według przepisów powinien był o swojej rozwijanej w klinice pasji powiedzieć swojemu psychoterapeucie i poprosić go o pozwolenie. Oczywiście nie uczynił tego nigdy, bo jak słusznie przypuszczał, takiej zgody nie udzieliłby mu tu nikt. Uzależnieni powinni przecież wracając do normalnego życia uwolnić się od wszystkich słabości, bo nie czyniąc tego, nigdy nie wygrają walki ze swoją chorobą. Prawie wszyscy wiedzieliśmy o jego częstych meczach z samym sobą i wygrywanych przez niego coraz to lepszych i droższych wirtualnych autach, ale nikt z nas nie poważył się na przerwanie tego jego ulubionego zajęcia rozmową z jego psychoterapeutą. Nie uczynił tego nawet Nieuchwytny Pijak, bo pewnie uznał, że przyniosłoby mu to więcej szkód niż korzyści. Samochodziarz był przecież, w przeciwieństwie do Popalacza, bardzo lubiany w klinice i taki donos mógłby skończyć się dla niego milczeniem wszystkich uzależnionych w jego obecności do końca jego pobytu na Górze.

Bardzo lubiłem przychodzić do sali telewizyjnej i patrzeć na grającego Samochodziarza. Nie zagrałem jednak nigdy z nim w tę grę, bo największą dla mnie przyjemnością było patrzenie na bardzo szybko jadące na ekranie telewizora samochody. Samochodziarz pozwalał czasem grać innym pacjentom, ale ich umiejętności nie pozwalały im nawet na poprawne przejechanie do końca jednego wyścigu i zawstydzeni wracali szybko do swoich pokoi. Drugą jego pasją było oglądanie kaset z najnowszymi filmami, które przywiózł w dość dużych ilościach do kliniki. W sobotę i niedzielę przed południem zbieraliśmy się w sali telewizyjnej i nadrabialiśmy swoje kinowe zaległości. Filmy Samochodziarza podobały się jednak bardzo niewielu pacjentom, bo odbiegały one zbyt od tego, co na co dzień oglądali oni w telewizji, dzięki temu każdy następny film mogliśmy oglądać w coraz lepszych warunkach, bez zawsze wszechobecnego w sali telewizyjnej zapachu naszych ciał i bez hałasów, jakie zawsze czynili wychodzący pacjenci. Samochodziarz był także profesjonalnym programistą i choć bardzo często pracował na naszym komputerze, nigdy nie widziałem w nim pasji, jaka zawsze towarzyszyła mu podczas jazdy jego wirtualnymi samochodami.

Operator przywiózł z sobą na Górę kamerę video i profesjonalny aparat fotograficzny. Przez pierwsze dni nosił je stale przy sobie w firmowej i bardzo drogiej torbie. Kiedy już zrobił na nas odpowiednie wrażenie, zaczął codziennie dawać swój sprzęt na przechowanie do Szefa Kliniki i każdy z nas poczuł się jak potencjalny złodziej. Był policjantem i podobno filmował dla swojej jednostki jej ważniejsze wydarzenia. Z upływem dni coraz częściej zaczął mnie zagadywać niezbyt dla mnie zrozumiałą gwarą. By sprawić mu trochę przyjemności, zgodziłem się obejrzeć nakręcony przez niego film o odznaczeniu jego jednostki przez władze miasteczka, w którym pracował.

Zobaczyłem niezłe kadry, wartki montaż i postanowiłem, że jeśli nadarzy się w klinice odpowiednia okazja i ja wykorzystam jego możliwości. Kiedy powiedziałem mu o tym, wziął aparat i poszedł robić zdjęcia otaczających nas krajobrazów. Nie miał w sobie nic z artysty, fotografując wyglądał jak najprostszy chłop na najwykwintniejszym przyjęciu, ale obejrzany film rozproszył wszystkie moje wątpliwości i zacząłem traktować go jak kolegę po fachu. Operator po dwóch tygodniach wywołał zrobione przez niego slajdy i zaprosił wszystkich pacjentów na ich projekcję. Nie poszedłem na to sobotnie spotkanie ze sztuką, bo na spacerze wybrałem zupełnie nieznaną mi drogę, co nieoczekiwanie wydłużyło go o kilkadziesiąt minut. Wielu uzależnionych oczywiście nie przepuściło takiej okazji do porównania swoich i jego umiejętności. Ślązak opowiadając mi o tym artystycznym wydarzeniu nie zostawił na nim suchej nitki, a oglądający projekcję pacjenci czasami przerywali ją głośnymi i niezbyt przychylnymi Operatorowi uwagami. Powiedziałem do Ślązaka, że takie zachowanie pacjentów było zwykłym odegraniem się za jego zupełny brak zaufania do nas, ale on odpowiedział mi tylko:
- Jak coś jest do dupy, to jest do dupy - i wściekły poszedł do stolarni wyżyć się na swoich podwładnych.

Poeta na komputerowym bilardzie prawie codziennie pobijał własne rekordy. Żaden z pacjentów nie mógł osiągnąć nawet połowy jego wyniku. Na grę mistrza wielu z nas patrzyło z nieukrywanym zachwytem. Kiedy zapytałem go, jak doszedł do takiego poziomu, odpowiedział mi tylko, że każdy może tak grać, jeśli ma silną wolę i czas na doskonalenie swoich umiejętności. Dlaczego nie umiałeś sobie poradzić z alkoholem i narkotykami - pomyślałem, ale nie odważyłem się powiedzieć tego głośno.

Po kilku tygodniach wielu z pacjentów wpadło w nieznany im dotąd kompleks Poety, przestali się przyglądać jego grze, a wszystkie wolne chwile wykorzystywali na pobicie rekordu, który co kilka dni na złość wszystkim poprawiał tylko Poeta. W końcu bilard zaczął tak być oblegany, że by się do niego dostać, trzeba było czekać w kolejce kibicując grającemu. Przestało być ważnym, kto z nas pobije rekord Poety, najważniejszą sprawą dla wielu z nas stało się tylko jego pobicie przez któregokolwiek z nas. Geniusz Pijaństwa najbardziej zbliżał się do tych astronomicznych liczb, ale i tak jego wyniki ani na moment nie zagroziły pozycji mistrza. Także i ja zacząłem grać w bilard, ale zupełnie bez wiary w zwycięstwo. By ratować pacjentów przed grożącym im szaleństwem, poprosiłem Technika, by skorzystał ze swojej wiedzy komputerowej, włamał się do gry i wpisał jakiemuś pacjentowi wynik dwukrotnie wyższy od wyniku Poety, ale mi odmówił. Tak samo postąpił Samochodziarz, choć zastanawiał się przez chwilę nad daniem mi odpowiedzi.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet