O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTĄP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button
MGŁA cz.6 - Wojciech Kopciński

 

 

 

 

 


Część VI

Nigdy nie spotkałem w moim życiu tak perfekcyjnego człowieka jak Poeta. Lubiłem patrzyć na jego zawsze starannie uczesane włosy i tę typowo niemiecką twarz, jaką zobaczyć tylko można na niemieckich filmach z czasów okupacji. Nie należał do naszej grupy terapeutycznej, ale - jak podejrzewam - brał też twarde narkotyki, dzięki czemu bardzo szybko zaprzyjaźnił się z Kokaheroinem. Chodzili często razem na spacery do pobliskiego miasteczka, na wykwintne obiady popijane coca-colą. Nie wiem, o czym rozmawiali, bo nigdy nie zapytałem o to Kokaheroina, ale wiem, że musieli też rozmawiać o mnie, bo w trzecim tygodniu mojego pobytu na Górze Poeta usiadł przy mnie w sali z komputerem i zaproponował mi wspólną grę w ping-ponga. Bardzo chciałem poznać go bliżej, by choć trochę zrozumieć jego prawdziwą niemiecką duszę i dlatego zgodziłem się na ten pojedynek wiedząc doskonale, z jak wspaniałym przyjdzie mi walczyć przeciwnikiem.

Mecz oczywiście przegrałem, co prawda bez hańby, ale przegrałem. Podejrzewam, że nawet gdybym był od niego lepszym, pozwoliłbym mu wygrać, by go nie zranić, bo wszystko, co robił, musiało być zawsze przez niego wykonane lepiej od wszystkich innych. W trakcie gry był tak skupiony, jakby walczył o swoje życie. Delikatny uśmiech pojawił się na jego twarzy dopiero po wygranym meczu, kiedy podając mi rękę powiedział:
- Grasz bardzo dobrze.

Poczułem zapach jego potu i w jednej chwili zrozumiałem wszystkie jego problemy, bo tak samo musiał pachnieć po perfekcyjnej kopulacji. Z takim zapachem można żyć tylko samotnie, lub z ciągle pijaną dziewczyną.

Obserwatorzy byli i będą zawsze w każdej społeczności. Oni nigdy i w nic nie zechcieli się zaangażować. Palili papierosy w tych samych miejscach co inni uzależnieni wyłącznie po to, by podsłuchiwać ich rozmowy. Kokaheroin, Poeta i ja bardzo szybko zaczęliśmy rozpoznawać ich przeciętne twarze wciśnięte w brąz ścian palarni. Nie gardziłem nimi, bo inaczej żyć nie umieli. Pewnie ich życie było tak nudne, że bez naszych opowieści o naszych szaleństwach nie umieliby przeżyć bez alkoholu nawet jednego dnia na Górze. Przypuszczam, że wieczorami w zaciszu ich pokoi godzinami opowiadali sobie nasze historie ubarwiając je na miarę swoich umiejętności. Być może opowiadali je naszym psychoterapeutom, by zdobyć sobie ich zaufanie i zasłużyć na lepszą opinię. Kokaheroin patrzył na nich jak tolerancyjny ojciec na swoje upośledzone dzieci i często opowiadał im wymyślone historyjki, by dać im pożywkę, której tak bardzo potrzebowali. Poeta nie był jednak ani Kokaheroinem, ani mną. Niszczył każdego z nich przy każdej nadarzającej się okazji. Spuszczali wtedy głowy i szybko uciekali do swoich pokoi, gonieni głośno wypowiadanym zdaniem Poety:

•  To kretyni, kompletni kretyni.
•  Nie mów tak o nich - często prosiłem Poetę.
•  Inaczej oni niczego nie zrozumieją.
•  Czy muszą? Krzywdzisz ich!
•  Powtarzam, inaczej niczego nie zrozumieją.
•  Kokaheroin i ja możemy inaczej, a ty nie, dlaczego?
•  Wychowuję swoich podwładnych w wojsku, wychowałem porządkowych naszego śmietnika, więc może wychowam i tych kretynów.
•  Nie widzisz ich bezradnych spojrzeń, nie widzisz ich rozpaczy?
•  Są takimi samymi alkoholikami jak ja i ty.
•  Tak, ale nie mają takiej wrażliwości jak my.
•  To ich nie może tłumaczyć, są Niemcami, kretynami, a ty jesteś inteligentnym Polakiem i nie chcę byś kiedykolwiek pomyślał, że tacy jak oni to większość naszego narodu.
•  Przecież wiesz, że tak nigdy nie pomyślę.
•  Cholera cię wie.

Bezrobotny prawie na wszystkie zajęcia przychodził ubrany w luksusową pidżamę. Nie należał do naszej grupy, grał nieźle w ping-ponga, miał bardzo mocny kręgosłup alkoholika i zawsze był konsekwentny.
•  Po wyjściu z kliniki nadal będę pił swoje konieczne do mojego przetrwania piwa, bo inaczej w tym gównianym świecie nie da się żyć - powtarzał przy każdej okazji.

W swoim mieszkaniu przyjmował innych bezrobotnych, z którymi do późnych godzin nocnych codziennie grał w karty.
•  Jak grać w karty bez piwa, jak słuchać bezrobotnych bez piwa, na knajpę nas nie stać, a umierać jeszcze się nie chce. My też jesteśmy ludźmi - powiedział kiedyś na zajęciach z Rybą.

Zawsze Uśmiechnięta była na urlopie i Ryba dołączyła nas do swojej grupy. Dzięki tym kilku z nią spotkaniom zobaczyłem nas na tle jej grupy, która miała tylko jedną indywidualność, jaką niewątpliwie był Bezrobotny. Prawie wszyscy pozostali pacjenci byli tak wyjątkowo bezbarwni i nudni, że pisać o nich nie warto. Być może swoją nijakość grupa Bezrobotnego zawdzięczała wyłącznie beztalenciu Ryby w prowadzeniu zajęć. Urlop Zawsze Uśmiechniętej trwał zbyt krótko, bym mógł się o tym przekonać, ale na tyle długo, bym zrozumiał, dlaczego ona nie może mieć zadawalających wyników. Po takim pytaniu Zawsze Uśmiechnięta zaczęłaby rozmawiać prawie do końca zajęć z Bezrobotnym, by jak najwięcej z niego wydobyć, a Rybę było stać tylko na zadanie pytania grupie:
- Co o tym myślicie?

Nie miała jednak szczęścia, bo nawet najgłupszy z nas doskonale wiedział, że wszyscy żyjemy w świecie pełnym gówna. Wszędzie reklama alkoholu, każdy goni tylko za szmalem, tak niewielu zatrzymuje się, by pomyśleć przez chwilę o sensie własnego życia, prawie nikt nie kocha, a tylko wali się ze swoimi żonami i kochankami, przyjaźń też jest gówno warta - krzyczały moje myśli.

Nie powiedziałem jednak ani słowa, nikt z nas nie powiedział ani słowa. Kokaheroin spojrzał mi w oczy, między nogami rozłożył palce swojej prawej dłoni w literę V i prawie niezauważalnie wskazał nimi na prowadzącą zajęcia, co znaczyć tylko mogło fuck you. . Ryba zauważyła ten jego tak delikatny gest, zaczerwieniła się troszeczkę i zrobiła krótką przerwę na papierosa.

Kiedy zobaczyłem Chopina siedzącego samotnie przy okrągłym stole, natychmiast poprosiłem współbiesiadujących o zaproszenie go do nas. Nikt, o dziwo, nie wyraził sprzeciwu i następnego dnia Chopin jadł z nami śniadanie, głośno narzekając na wszystko i wszystkich. Przy obiedzie Mefisto bez ogródek zapytał go, dlaczego jest alkoholikiem.
- Jakim alkoholikiem - odpowiedział Chopin i spokojnie opowiedział swoją historię.

Jego syn zmarł przedawkowywując narkotyk, więc by zapomnieć, musi się napić od czasu do czasu, czego jego żona nie mogła zrozumieć i zrobiła z niego alkoholika przysyłając go na tę cholerną Górę. Powiedział to niezwykle spokojnie, a potem znowu zaczął narzekać na wszystko i wszystkich.

Na codziennych spacerach z Seniorem często spotykałem samotnego Chopina. Nieraz proponowaliśmy mu wspólny powrót na Górę, ale on odmawiał nam zawsze konsekwentnie. Któregoś dnia myśli tłuczące się po jego głowie, albo wszechobecna tego dnia mgła, tak go ogłupiły, że zabłądził i Dziewczyna Artysty po jego telefonie z komórki wsiadła w samochód razem z Kokaheroinem i pojechała go szukać. Wrócili po trzech godzinach, bo Chopin nie umiał dokładnie określić miejsca, w którym się zgubił.

Udawacz przyjechał do kliniki po miesięcznym moim w niej pobycie. Miał dość inteligentną twarz, ale niezbyt wiele do powiedzenia. Jak każdy nowy dostał swój dyżur w kuchni na innej niż ja zmianie. Przypadło mu niestety zmywanie talerzy. W drugim dniu swojej pracy zgłosił się do Doga, powiedział, że spadając ze schodów skręcił nogę i prosi o zwolnienie go od tak zaszczytnych obowiązków. Nie wiem, jak udało mu się go przekonać, ale następnego dnia nie zobaczyłem go ani na porannej gimnastyce, ani w kuchni. Każdy z nas doskonale wiedział, że jego choroba to lipa, ale wszyscy tak bawiliśmy się tą sytuacją, że bardzo często pytaliśmy go, czy noga go jeszcze bardzo boli i na każdym kroku okazywaliśmy mu współczucie. Nie wiem, czy wiedział, że pacjenci grają dla niego komedię, bo czuł się lepszym od wszystkich i tak nas traktował. Bawiliśmy się nieskończenie wspaniale, kiedy Udawacz przychodził kulejąc na papierosa, a po jego wypaleniu kulejąc wracał do kliniki. Czasami szedłem za nim z Kokaheroinem, albo z Owczarzem, bo Poeta do tego by się nie poniżył i proponowałem mu pomoc w wejściu na schody. Patrzył wtedy na nas jak na największych kretynów, bo byliśmy nieprawdopodobnie przekonywujący. Podziwiam go do dzisiaj za jego konsekwencję. Udawacz udawał przez kilka tygodni, aż skończył się jego obowiązek pracy w kuchni, wtedy cudownie wyzdrowiał.

Gospodyni Domu, pani w średnim wieku, pracowała na Górze od bardzo wielu lat i pewnie dlatego już jednym spojrzeniem swoich mądrych oczu umiała dotrzeć do naszych najgłębszych tajemnic, bezbłędnie klasyfikując rodzaj naszego uzależnienia. Była dla nas najuprzejmiejsza z całego personelu kliniki, a mimo to zawsze marudziła zmuszając nas do wykonywania najprostszych czynności, o których zawsze zapominał każdy uzależniony. Nie wolno nam było wchodzić w butach do stołówki, nie dlatego, by jej nie brudzić, bo urocze sprzątaczki codziennie pucowały podłogę do granic nieprzyzwoitości, ale dlatego, byśmy zawsze pamiętali, że są takie chwile w życiu uzależnionego, w których zdjęcie butów na przekór samemu sobie może nas uratować przed nawrotem choroby.

Lubiłem z nią rozmawiać. Kochała bardzo okolicę, w której mieszkała, a na nas patrzyła jak wyrozumiała matka na swoje dzieci. Czasami brała urlop za godziny nadliczbowe, a wtedy w stołówce nie wszystko funkcjonowało tak, jak trzeba. Prawdopodobnie to ona trzymała wszystkie nici w garści, a jej nieobecności powodowały rozregulowanie jednego z trybów tak precyzyjnego mechanizmu, jakim była niewątpliwie klinika.

Szef Kliniki nigdy nie brał jej do komisji rewidującej nasze pokoje, być może dlatego, by nie burzyć naszego do niej zaufania, a być może dlatego, że i on lubił ją tak samo jak my. Zawsze po rewizjach pozostawało w nas coś niedobrego, jakaś niczym nieuzasadniona agresja wobec rewidujących. Kokaheroin nie odczuwał jej nigdy, bo jego skrytki były mistrzowskie, ale mniej inteligentni alkoholicy przy takich okazjach tracili wszystkie swoje zapasy i ich noce stawały się pełne bezsenności i strachu.

Nie wiem, kto wypijał znaleziony podczas nalotów alkohol. Boże, jak pięknie wyglądały te wyrzucone z okien przez pacjentów butelki. Nie wiem też dlaczego, ale rewidująca nasze pokoje komisja nie zawsze od razu je zbierała z trawnika przed kliniką. Żaden z alkoholików nigdy nie odważył się wyrzucić butelek na chodnik po drugiej stronie kliniki nie z obawy, że może komuś rozbić głowę, ale z ogromnego szacunku dla ich zawartości. W takich chwilach wielu z nas patrzyło na te pieszczone słońcem i muskane poruszaną wiatrem trawą pełne koniaku i brandy buteleczki. Wystarczyło się schylić, delikatnie podnieść je, otworzyć i wypić nie roniąc przy tym ani kropelki, ale na to nie poważył się nikt z nas nigdy. Patrzyliśmy tylko jak urzeczeni na te tak upragnione widoki. Niektórzy z nas bezwiednie wyciągali ręce, ale po chwili chowali je trochę zawstydzeni.

Od wielu lat nic mi się nie śniło. Pewnie przyczyną takiego stanu rzeczy był wypijany przeze mnie alkohol. Na Górze powoli zaczęły wracać do mnie sny. W pierwszym z nich zobaczyłem siebie powożącego karawan, który wiózł gdzieś na koniec wszechświata monstrualnie ogromną srebrną kulę.

W kilkanaście dni później w środku nocy, tak realnie jak nigdy dotąd ujrzałem w swoim pokoju wiszące na ścianach buddyjskie obrazki. Nie wiem czemu, ale podszedłem do nich i powiedziałem:
- Udzielam wam waszej mocy.

A one powiększyły się i nabrały trójwymiarowych kształtów. Odwróciłem głowę i na jednej z półek zobaczyłem książkę z wychylającą się z okładki głową księdza, która wściekle krzyczała zupełnie niezrozumiałe dla mnie słowa. Kiedy głowa skończyła ryczeć, odwróciła się i zniknęła razem z książką. Spoglądam na moje łóżko, a na nim leży dwóch facetów identycznych jak ja, jeden jest zarośnięty i ma kaca, drugi jest czysty i ogolony. Odwracam pełen przerażenia głowę, mój wzrok zatrzymuje się na stole, na którym stoją trzy kieliszki i butelka pełna wódki. Spoglądam na podłogę, na niej leży trójwymiarowy hinduski twór. Pochylam się nad nim i mówię:
- Udzielam tobie twojej...

Postaci z łóżka zrywają się, zatykają mi usta i zaczynają mnie dusić. Krzykiem budzę Kokaheroina i być może innych pacjentów.

Na kilka dni przed powrotem z kliniki do domu zobaczyłem siebie samego stojącego na niekończącym się cmentarzu pełnym rozbitych nagrobków z napisami we wszystkich językach świata. Pacjenci Góry składają mi kondolencje i wręczają kapelusze, które ja wrzucam do pustego grobu. By nie patrzeć w wyjątkowo szybko zapełniający się nimi dół, odwracam głowę. W oddali bardzo stara i bardzo brzydka kobieta ścina olbrzymimi nożycami gałęzie młodego drzewa. Chcę odwrócić od niej wzrok, ale nie mam na to sił. Kobieta odkłada nożyce i idzie bardzo powoli w moim kierunku. Całe ciało zalewa mi pot, chcę uciec, ale moje stopy są wmurowane w ziemię. Ona podchodzi do mnie i wręcza mi stary but. Odzyskuję siły i rzucam go na stertę kapeluszy.

Ten sen przeżyłem tak mocno, że gdy otworzyłem oczy, widziałem jeszcze przez długą chwilę zupełnie realne z niego postaci. Chciałem wstać i iść na wódkę, ale na zegarku zobaczyłem trzecią w nocy. Knajpa była już zamknięta. Do rana nie mogłem już zasnąć. Zacząłem się zastanawiać, co może oznaczać ten sen, ale do dzisiaj nie umiem rozwiązać tej zagadki.

Pierwszym pacjentem, który dał zarobić szefowi nowo otwartej u stóp Góry pracowni tatuowania ludzkich ciał, był Kokaheroin. Kiedy zdejmował ubranie przed wieczornym prysznicem, szeleszcząca pod nim folia przyciągnęła do siebie mój wzrok, podszedł do mnie i dumnie pokazał mi przebijający się przez przezroczysty plastik tatuaż na jego ramieniu.

- To na pamiątkę pobytu na Górze - powiedział cicho i po krótkiej pauzie dodał - Jestem tu po raz drugi. Po pierwszym leczeniu nie brałem przez kilka lat. Pewnego pięknego dnia poszedłem na piwo z moimi dawno niewidzianymi przyjaciółmi i właśnie wtedy piękna dziewczyna siedząca obok mnie otworzyła torebkę i pokazała mi strzykawkę gotową do strzału. Wstałem bez słowa i wyszedłem z nią, zostawiając moich kolegów Wybacz, nie mogę o tym mówić dalej, bo mało kto wie, że na narkomana strzykawka działa bardzo erotycznie, tak jak właśnie w tej chwili samo o niej wspomnienie.
•  Masz dzieci? - zapytałem, by jak najszybciej uciec w inne krainy.
•  Tak, dwie przepiękne dziewczynki, poznasz je, przyjadą tu niebawem z moją byłą żoną.
•  Ona też brała?
•  Tak, ale kiedy zaszła w ciąże, przestała i nie bierze do dzisiaj.
•  Dlaczego ty bierzesz?
•  Kiedy poszedłem do lekarza, po dość długim braniu kokainy, usłyszałem od niego: "Miał pan pecha, bo widział pan raj". Niech będzie przeklęty dzień, kiedy wstrzyknąłem ją sobie po raz pierwszy. Z heroiną żyłem jak z przyjaciółką, mogłem pracować i w miarę normalnie żyć, ale chciałem nowych mocniejszych wrażeń, no i mam to, na co zasłużyłem.

Kokaheroin swoim tatuażem pociągnął za sobą wielu pacjentów, którzy w wolne chwile jak szaleni zaczęli odwiedzać tę coraz lepiej prosperującą nakłuwalnię. Prawie w każdym miejscu kliniki słyszałem szelest folii, przykrywającej coraz wymyślniejsze atramentowe wzory, którą dla zabezpieczenia się przed zakażeniem trzeba było nosić przez dwadzieścia cztery godziny. Na sali telewizyjnej zapanował niewyobrażalny smród, bo wytatuowanemu do chwili wygojenia się rany nie wolno było się kąpać.

Pewnego dnia na Górę przyjechał nowy pacjent. W jego oczach zobaczyłem moc, jakiej nigdy nie zobaczyłem u żadnego z uzależnionych. Całe jego ręce pokryte były przeróżnymi, trochę wyblakłymi tatuażami. Mówił tylko wtedy, gdy go ktoś o coś zapytał. Przez pierwsze dni nie stawał prawie nigdy razem z nami w grupie podczas wspólnego palenia papierosów w chwilach wolnych od zajęć. Przyglądał nam się z niewielkiego oddalenia wzrokiem na wskroś nas przeszywającym. Nazwałem go Wytatuowany. Plotki o każdym z nas rozchodziły się bardzo szybko po klinice, bo Obgadywacze nigdy nie próżnowali, plotkując tak samo i tak często jak kobiety. Jak się okazało, Wytatuowany ładnych parę lat odsiedział w więzieniu, ale nikt nie mógł się dowiedzieć, co było tego powodem. Ślązak najszybciej zbliżył się do niego imponując mu pewnie swoimi nieprawdopodobnymi zdolnościami manualnymi, które po kilku dniach jego pracy w stolarni dostrzegli wszyscy pacjenci, zgadzając się na objęcie przez niego, wspólnie z Kokaheroinem, kierowniczej nad nią odpowiedzialności. Niemcy to bardzo nieufny naród i pewnie dlatego wszyscy obcokrajowcy są tu pod tak ścisłą kontrolą, niemniej Ślązak wyróżniony został ogromnie.

Wytatuowany zaczął pracować w stolarni bardzo chętnie, mimo narzuconego w niej przez nowego współkierownika rygoru sprzątania po sobie swojego warsztatu pracy, co dotychczas ku mojemu zdziwieniu robili tylko nieliczni. Ślązak nigdy nie powiedział mi, w jaki sposób przedstawił mnie Wytatuowanemu, ale to, co mu o mnie powiedział w huku pracujących maszyn, odniosło widoczny skutek. Wytatuowany zaczął przyglądać mi się z sympatią, a czasami nawet podawał mi ogień swoja więzienną zapalniczką. Po jednym z zebrań, kiedy prawie wszyscy pacjenci przyszli na papierosa, zapytałem go głośno:
•  Masz jakieś wolne miejsce na ciele od tatuaży.
•  Nie - usłyszeliśmy w odpowiedzi.

Wszyscy nowo wytatuowani spuścili głowy i pracownia nakłuwania ciał zaczęła zarabiać znacznie mniej.

Tego dnia Ryba prowadziła zajęcia w połączonych grupach w zastępstwie za naszą psychoterapeutkę, która pojechała odpocząć sobie choć przez chwilę od codziennie rozważanych aż do znudzenia naszych problemów na jakieś wyspy. Nowym pacjentem jej podopiecznych był Człowiek w Chuście, od którego życiorysu zaczęły się nasze zajęcia. Nie zrozumiałem nawet jednego słowa z jego kilkunastominutowej przemowy. Po pierwszych pięciu minutach jego bełkotu uszczypnąłem się mocno w dłoń, by się obudzić, po następnych pięciu minutach popatrzyłem na Kokaheroina szukając pomocy, ale on jak zwykle w takich chwilach patrzył z zupełnie innym kierunku, a po następnych pięciu minutach zobaczyłem siebie, jak wracam po wycięciu części mózgu razem z Nicholsonem z piwnicy w filmie "Lot nad kukułczym gniazdem" i pot wystąpił mi na całe ciało. Po krótkiej chwili śmiertelnej ciszy, jaka zapanowała po monologu Człowieka w Chuście, Policjant spokojnie poprosił:
- Mógłbyś to powtórzyć, bo nie zrozumiałem nic.

Po tym zdaniu ratującym mnie od szaleństwa, wszyscy pacjenci powtarzali cicho, jakby wstydząc się za Niemca z byłego DDR-u z czerwoną chustą na szyi:
- I ja też, i ja też.

Do końca mojego pobytu na Górze prawie każdy z uzależnionych przestał zauważać tego dorosłego komsomolca.

W klinice pewnie od jej powstania kursowały rożne legendy o pacjentach, którzy na zawsze wpisali się w światową historię pijaństwa i narkomanii. Z każdym moim nowym dniem pobytu na Górze coraz więcej uzależnionych okazywało mi swoje koleżeństwo i zaufanie oraz chęć wspólnego ze mną zamieszkania po wyjeździe z kliniki Kokaheroina, który miał przebywać na Górze z racji swoich zawodowych obowiązków tylko dwa miesiące.

Najdłuższy stażem pacjent, którego z racji jego wyuczonego zawodu nazwałem Kucharzem, zaproponował mi wspólne zamieszkanie w dużym trzyosobowym pokoju wraz z nim i Rzeźbiarzem Seksu. Zgodziłem się natychmiast. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wykorzystał tak wspaniałej okazji i nie poprosił go o jakąś historyjkę o legendach kliniki. Uśmiechnął się i powiedział:
- Mam dla ciebie wspaniałą opowieść o twoim rodaku. Przyjechałem na Górę na kilka dni przed zakończeniem jego kuracji. Przysłano go tutaj jak wielu z nas przymusowo. Okresowe badania jego wątroby wyraźnie dowodziły jego alkoholizmu. Wyszedł z więzienia na warunkowe zwolnienie i musiał tu przyjechać, mając do wyboru powrót za mury albo niewielkie ograniczenie wolności na Górze. Wybrał to samo co każdy z przymusowo tu skierowanych. Mój wybór był trochę prostszy: utrata pracy albo klinika. Twój rodak zachowywał się tu wspaniale, prawie wszyscy uwierzyli, że uda mu się żyć po powrocie do domu bez alkoholu. Przypuszczam, że Szef Kliniki wystawił mu znakomitą opinię. Żegnaliśmy go dość serdecznie życząc mu siły do walki z nałogiem. Wsiadł w autobus i pojechał na dworzec. Po kilku godzinach Szef Kliniki dostał telefon z policji, że nasz były pacjent jest pijany do nieprzytomności i leży na dworcu u stóp Góry i twój rodak trafił na odtrucie do szpitala, na Górę jednak nie wrócił już nigdy. Wielu z nas myśli, że postąpisz podobnie jak on.
•  Ty też?
•  Nie, bo nikt z pacjentów mu nie ufał, a tobie ufa bardzo wielu z nas .

Ślązak nigdy nie będzie Niemcem dla Niemców, ani Polakiem dla Polaków. Tragiczność losu tych wspaniałych ludzi zrozumiałem aż do bólu na Górze. Nikt z niemieckich pacjentów nigdy nie powiedział o nim Niemiec, ale zawsze Polak, a ja, o czym on dobrze wiedział, myślałem o nim Niemiec, bo przecież miał niemiecki paszport. Grał wspaniale w ping-ponga i po kilku dniach grania przeciwko sobie postanowiliśmy wspólnie grać jako Polacy przeciwko Niemcom, by nasze mecze nabrały najsilniejszych emocji. Ogrywaliśmy wszystkich oprócz duetu Poeta-Kokaheroin, z którymi wygrywaliśmy sety, ale nigdy nie udało nam się wygrać całego meczu. Może to i lepiej, że byli lepsi od nas. Niemcy przegrywać nie umieją. Zauważyłem to szybciej niż Ślązak i dlatego w pojedynkach ze słabszymi zawsze psułem celowo piłki, by wynik meczu nie był przerażająco niekorzystny dla pokonanych i nie odbierał im chęci do dalszej walki.

Ślązak pewnie chcąc wyrównać wszystkie upokorzenia, które tu przeżył, krzyczał na mnie po polsku, że trzeba ich wgnieść w podłogę, a ja, idiota, niepotrzebnie się nad nimi lituję. Nie chciałem stracić partnera i zacząłem grać tak, jak on tego ode mnie oczekiwał. Po kilku meczach nikt nie chciał z nami grać oprócz Poety i Kokaheroina. By dalej spotykać się i rozmawiać ze Ślązakiem, zacząłem przychodzić do stolarni. Trener Międzynarodowy poprosił go, by zrobił kilkaset drewnianych tabliczek dla leśniczego, które będą powieszone w lesie dla turystów jako drogowskazy i długotrwała pamiątka po uzależnionych. Ślązak wykonywał je tak perfekcyjnie, że w końcu go zapytałem:
•  Gdzieś ty się tego wszystkiego nauczył?
•  Kurwa, w komunizmie - krzyknął mi w odpowiedzi.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS