Powidoki - 1 - Krzysztof Świątek  

 

 

 

 

 

 


Powidoki - 1

- Teraz nie ma poczucia przeszłości. Jest nawałnica współczesnej wiedzy, często quasi-wiedzy, o jakichś gwiazdach, indywidualnościach tego świata. Obowiązuje wiedza dnia bieżącego: jest wydarzenie dnia, charyzmatyk na tydzień, kult na miesiąc. Potem przychodzi nowy kult i nowy charyzmatyk zaczyna ogarniać i czarować rzesze. Czy to nie jest świat targowiska pozornych wartości?
- z pisarzem MARKIEM NOWAKOWSKIM rozmawia Krzysztof Świątek.

- Bardzo zmieniliśmy się jako społeczeństwo w ciągu tych 20 lat?
- Czas, w którym żyjemy, jest szalenie trudny do uchwycenia, tak by mieć pełną wiedzę, by mieć klucz. Często jeden klucz nie pasuje. Jest ich kilka albo może nie ma jeszcze kluczy. Żyję już wiele lat i czuję, że przeżyłem kilka epok. Choćby komunizm, który był wielką dewastacją. Wczesna młodość, potem młodość dojrzała, wiek średni - wszystko było w cieniu PRL-u. Teraz widzę szalony czas zmiany mentalności. To nie wiąże się tylko z ustrojem, z tym, że jesteśmy w innej Polsce, że upadł ten burdel komunistyczny. Technologia, która w ostatnich latach poszybowała - wielka rewolucja, komputery - zmieniła mentalność, szczególnie młodego pokolenia. Młodzi są na mentalnym rozdrożu, bo się zachłysnęli - idą ulicami, siedzą w tramwajach, ciągle z komórkami, nawet bez wyraźnej potrzeby. Ta komórka to dla mnie znak czasu - signum temporis. Widzę młodą osobę, która co chwilę nerwowo patrzy. Jakiś przymus spojrzenia, czy aby nie przyszedł esemes. Albo ciągle coś wystukuje, czyli przekazuje. Do tego głupie rozmowy, czyli potrzeba kontaktowania się z tym przyrządem wspaniałym, który pozwala się globalizować.

- Ludzie, którzy czekają na wykład czy spotkanie, nie wiedząc co zrobić z czasem, wyciągają komórki.
- Ja jeszcze widzę jak wyglądają randki w kawiarniach. Te duchowe, uczuciowe historie! A oni siedzą i właściwie mało mówią, a bardziej zerkają na swoje komórki. Tu mają być jakieś wyznania, emanacja wzrokiem miłości, pożądania, a tu komórka wchodzi jako przerywnik. I nagle ona staje się ważniejsza niż siedzący naprzeciw ukochany czy ukochana. Więcej mówią im komórki niż oni sami do siebie.

- Oboje powinni być w jednym świecie, a są w różnych światach.
- Tak, i te komórki leżą na stole, są pod ręką. Dla mnie to znak czasu.

- Człowiek ma dziś tendencję, by wszystko ogarnąć, ale wraz z natłokiem informacji nie jest w stanie.
- Stąd niebezpieczeństwo powierzchowności. Pozornie wiedza - wiem wszystko, a gówno wiem, nic nie wiem. Bo to jest taka wiedza gotowizna. Język tych urządzeń jest siłą rzeczy zredukowany, zwięzły, a nawet powstaje swoisty żargon, suche komunikaty. Nastała też epoka wrzasku. Przy tej technologii potęgują się decybele. Zauważyłem, że młodzi ludzie krzyczą. Dlaczego krzyczą, rozmawiając nawet w kameralnym miejscu? Bo są wychowani na dyskotekach, gdzie straszny huk i muszą się przekrzykiwać. A jak się muszą przekrzykiwać, to nie podają pełni swoich wrażeń, tylko szalone skróty, hasła umowne. Czyli język ubożeje.

- Często to, co jest propagowane w internecie i telewizji to sfery, które powinny być kulturowo marginalne, choćby te wszystkie tańce z gwiazdami. Niektórzy chcą być na bieżąco w tych pseudodziedzinach, zamiast koncentrować się na tym, co najistotniejsze.
- Jakieś rozproszenie umysłu i wyobraźni. A jeszcze jest drugie niebezpieczeństwo. Mówię o niebezpieczeństwach, bo lepiej ostrzegać niż chwalić. Chwali większość. Ta wiedza, którą otrzymują z internetu, te wikipedie są bardzo uproszczone. Słyszę czasem takie rozmowy: "Nie czytałeś tego?" - pyta jeden, "Nie ma tego w wikipedii" - odpowiada drugi. To nowy najwyższy autorytet, nowy rodzaj ksiąg mądrości. To, co jest w internecie. A druga rzecz to lenistwo umysłu. Tylko stukają klawiszami, a nie ma dawnej tendencji szukania w kurzu ksiąg, na pożółkłych ze starości stronicach annałów. Wtedy czuło się czas, a teraz nie ma poczucia przeszłości. Jest nawałnica współczesnej wiedzy, tak jak pan mówi, tej często quasi-wiedzy, o jakichś gwiazdach, o świecie filmu, nawałnica masowych mediów, popkultury, indywidualności tego świata. O każdym kto ma popularność mówi się "kultowy". Straszna dewaluacja słowa "kult". Albo mówi się "charyzmatyczny". Tych charyzmatyków są miliony. To zubożenie, zglajchszaltowanie kultów, charyzmatyków, to niepokojące.

- Wessanie w świat wirtualny powoduje, że część młodych ma problem, by nawiązać głębszą znajomość w świecie realnym. Stąd popularność randkowych serwisów internetowych. Czy one nie odzierają życia z tego, co nadaje mu smak?
- Dawniej były przeszkody, które powodowały pracę umysłu, wyobraźni, a tego nie ma, bo wystuka w klawiaturę i koniec. Stąd większa śmiałość, tylko czy ta śmiałość nie powoduje też wulgaryzacji, odarcia czegoś z tajemnicy, uroku nieznanego, co trzeba dopiero poznawać. Dziś wystuka jakiś komunikat, powie o swoich walorach, a inna osoba z drugiej strony się odezwie. To dialog martwy, ekranowy. Niewątpliwie świat się otworzył młodym ludziom, którzy są biegli w tych aparaturach komputerowo-programowych, w tej wysokiej technologii rewolucyjnej, która przewróciła świat i na dobre, i na złe. Ale wiedza, która przychodzi strumieniem z nowych nośników, bywa płytka. To wiedza dnia bieżącego: jest wydarzenie dnia, charyzmatyk na tydzień, kult na miesiąc. Potem przychodzi nowy kult i nowy charyzmatyk zaczyna ogarniać i czarować rzesze. Czy to nie jest świat targowiska pozornych wartości? Czy przy tym ogromie informacji bardzo miałkich i dotyczących tylko współczesności nie zaciera się tożsamość ludzi? Nie wiedzą o swojej przeszłości, o przeszłości swoich ojców, dziadków. To już w ogóle jest nieważne. Dawniej to była więź, która dawała siłę.

- O lekceważeniu przeszłości świadczy łatwość, z jaką niektórzy emigrują teraz z Polski. Odcinają się od korzeni, przyjaciół, rodziny. Zostawiają wszystko.
- Czyli robią się ludzie znikąd? Może chodzi o chorobę powierzchowności życia? Tam będą się tak samo czuli jak tu. Tutaj nie chcą nic zgłębiać i tam tym bardziej. I czują się dobrze, bo nie obarczeni żadnym bagażem: ani inności, ani zakompleksienia z powodu nieznajomości tamtego świata. Skąd! Znają go w takiej samej pozornej konwencji - w Polsce i tam. Potrafią porozumieć się w danym języku, a nie czytają literatury, bo po co im to? Sięgają do internetu, tym się karmią. Powstaje nowa międzynarodówka ludzi wykorzenionych, z zatartą przeszłością. Anonimów. Porozumiewają się ze sobą, bo ci i tamci są anonimami. A czym są korzenie dla człowieka, to powiedział mi znajomy matematyk. Okazuje się, że od 10 lat najlepsi programiści komputerowi, specjaliści z dziedziny wyższej matematyki, rodzą się tu - na Uniwersytecie Wrocławskim i Warszawskim. Oni są czołówką w skali międzynarodowej. I znajomy matematyk wysnuł ciekawą tezę - tu jest związek z tym, o czym mówimy, z przeszłością, z korzeniami - że ci ludzie, stąd są tacy wybitni, że wywodzą się ze wspaniałej, przedwojennej szkoły matematycznej: lwowskiej i warszawskiej. Ci wielcy matematycy: Steinhaus, Banach, Mazurkiewicz, Leśniewski, Ajdukiewicz, Łukasiewicz. Po wojnie, ta część szkoły matematycznej, niewytrzebiona przez Niemców czy Sowietów, przeniosła się do Wrocławia. I oni trzymali tradycję. Logik i matematyk Łukasiewicz podłożył podwaliny, swoimi pracami teoretycznymi, pod programistykę komputerową. To był prekursor. Ów znajomy matematyk był w Japonii. Pokazują mu tam litery alfabetu łacińskiego i mówią, że jest jedna litera, która się nazywa "Polish L". To dla nich nasze "Ł". A dlaczego tę literę zachowano w świecie programowo-komputerowym? Od nazwiska Łukasiewicza, który jest dla nich guru od początków systemu oprogramowań. Inny obraz związany z tą wielką przemianą czasu teraz. Byłem u swoich znajomych, zwykłych robotników. Mieszkali w małym domku. Mieszkali, mówię już w czasie przeszłym, od '30 roku na przedmieściu warszawskim, które ocalało, nie było zniszczone przez wojnę i powstanie. Domek parterowy z mansardami. Cztery rodziny - cztery mieszkania. I ten domek trwał niezmiennie. Domek bez wygód, trzeba było palić. Zimno, przez lata mógł już w ściany i grzyb wchodzić. Po wojnie właściciel i jego spadkobiercy gdzieś zaniknęli i domek stał się tzw. własnością komunalną. Domek z dużym podwórzem, ogrodem, uprawiali zagonki, powstały charakterystyczne budki na jakieś graty, nawet był gołębnik i zachowana tradycja przedmiejska ganiania gołębi. Byłem u nich wczesną jesienią tego roku. Patrzę, a domek został ogrodzony charakterystycznym zielonym, blaszanym płotem. Takim ogradza się teren, jak zaczynają się budowy. Przychodzę do nich, a oni mówią, że już "czas nastał". Władze dzielnicy postanowiły dokonać rozbiórki domu, bo teraz place są potrzebne pod apartamentowce, osiedla, gmachy urzędowe, bankowe. Łakoma przestrzeń. Towarzyszyłem im w końcu życia w tym domu. Zaczęli się szykować do przeprowadzki. I to było smutne. Jeden sprzedawał gołębie, bo gdzie on pójdzie w bloki z gołębiami, drugi - stary motor. Wszystko podlegało sprzedawaniu, rozdawaniu, likwidowaniu. Dom, jak mówię, stary, brzydki, surowe życie musiało tam być szczególnie zimą. Ale to było dla nich całe życie. I mieli smutne twarze. Rzeczowi ludzie, nieskorzy do wylewności, raczej twardzi. Ale widać było, że nastąpił dla nich koniec pewnej epoki. Od gminy dostali mieszkania w blokach. Zostali wyrwani z życia i nie mogą w tym nowym życiu się znaleźć. Mówią: "nie ma do kogo iść", bo na przedmieściu znali wszystko i wszystkich. Ta ziemia była ich. A nagle świat bezosobowy, gdzieś w tej samej dzielnicy, gdzie osiedla dla bogatszych, otoczone murem, z ochroniarzami i kamerami. Coś było w tym smutnego i miało charakter końca, śmierci społeczności, śmierci miejsca.

- Dobra metafora wyjazdów emigracyjnych, pogardy dla śladów wcześniejszych czasów. Czasem to nasze życie w kraju przypomina mieszkanie w takiej ruderze, ale to nasza rudera.
- Jeden z tych "wysiedlonych" mówił mi, że teraz nie ma gdzie iść. Drugiego przeniesiono o kilometr, więc kontakty się poluzowały. Pod każdym niebem politycznym czy ustrojowym miasta się rozbudowują. Ale w Polsce wiązało się to często z ludzkimi dramatami - małe ojcowizny zupełnie wyburzano, nie zostawało nic, co przypominało dawne czasy. Przeniesieni do bezosobowego, anonimowego świata wielkich osiedli, gdzie ludzie nie mają żadnych więzi, bo pochodzą z różnych stron. Tak w tych swoich małych ulach żyją. Bo blok to taki wielki ul złożony z małych uli. Dawna łączność dzielnicowa, uliczna czy jednej kamienicy zanika i nie może się już reaktywować. A dawniej była ulica, brama i w bramie można było stać i gadać, wymieniać poglądy. To było naturalne. Było oczywiście biednie, surowo, ale powstawały trwałe więzi, bo byliśmy razem wiele lat, często parę pokoleń. Pewnie ta epoka już się skończyła. Amerykanie bez żenady, bez skrupułów, bez sentymentu, bez bólu, jak mają lepszą pracę, opuszczają swój dom i jadą 1000 mil i więcej, zupełnie w inne strony. Jak gdyby życie nomadów. Może to też jest znak czasu?

- Także wielu Francuzów przez całe życie nie ma mieszkania na własność, tylko cały czas wynajmuje.
- Może snuję wątek requiem albo in memoriam czasu umarłego, czasu, który odszedł. Tu w śródmieściu Warszawy miałem wieloletniego kolegę, który prowadził zakład jubilerski. Po '56 poluzowano gorset i ten warsztat otworzył i miał. I znowu signum temporis. Przyszły lepsze czasy, bo właściciele tę kamienicę, w której miał warsztat, odzyskali. Ludzie, których komunizm pozbawił własności w '48, odzyskali ją, zresztą po długim użeraniu się w sądach. Bo jest opór władz, żeby nie oddawać dopóki można jak najdłużej, taka jest praktyka. Odzyskali kamienicę i szykują ją, by sobie zarobić. Remont zrobią, parter będzie dla firm, banków, kancelarii prawniczych. Ale taki warsztacik - won! No, bo czynsz wzrósł! Dlatego kolega zwinął interes. Czyli jednym sprawiedliwość została przywrócona po latach, a inni w jej imię ucierpieli. Potem, po zamknięciu warsztatu, widziałem go w tych stronach, chodził, patrzył. Ja zawsze miałem na mieście takie Okopy Świętej Trójcy, swoje miejsca. Tu sklepik, tam warsztacik, tu jakiś kolega, tam inny. I w ciągu tego dwudziestolecia wszystkie te moje enklawy, te okopy już są zasypane, nie ma ich. Kolega inżynier prowadził w bramie prywatny interesik - halogenowe oświetlenie. Już go nie ma. Miałem starego introligatora. Też zniknął.

- Mówi Pan o wspólnocie bramy, kamienicy. Może dziś ludzie w tym pędzie nie chcą się zatrzymać? Dawniej porozmawiali z jednym sąsiadem, z drugim. Na to teraz chyba szkoda im czasu.
- Czegoś żal.

Tym wywiadem rozpoczynamy cykl rozmów "Powidoki" z pisarzem Markiem Nowakowskim, które będą się ukazywały raz w miesiącu.

31.12.2009r.
Tygodnik Solidarność

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet